Od dawna wiadomo, że Warszawa potrzebuje i jest w stanie zaabsorbować kilka piwnych festiwali o różnorakich formułach. Mamy pionierski i najbardziej prestiżowy Warszawski Festiwal Piwa. Od roku dołączył Festiwal Piwowarów Domowych w formule „płacisz raz-degustujesz do oporu”. Czego brakowało lub brakuje? Ekskluzywnego festiwalu z wyszukanymi piwami dla kilkuset maniaków oraz otwartej imprezy kierowanej do jak najszerszego grona odbiorców.

Z tym drugim konceptem postanowił zawitać do stolicy Lotny Festiwal Piwa, znany do tej pory z imprez z takich lokacji jak Zielona Góra czy Gliwice. To trochę inny kaliber niż Warszawa. Gdy na początku roku zobaczyłem estymację odwiedzających stołeczny festiwal na 60-70 tysięcy, mogłem tylko powinszować optymizmu. To oczywiście jest do zrobienia, ale przy innej lokalizacji i innym marketingu.

Zacznijmy zatem od miejsca. Plac pod Stadionem Narodowym. Nieodległy od centrum, dobrze skomunikowany. Ale co tu się stało z nawierzchnią? Zrujnowana kostka brukowa sprawiała wrażenie, jakby noc wcześniej została potraktowana buldożerami. Walające się kamienie, tumany kurzu i piachu wzbudzane przy silniejszych podmuchach wiatru. Źle to wyglądało. Dodatkowo przy upalnej aurze, plac stawał się promieniującym piekarnikiem. Ciężka sprawa.

Kwestia druga – reklama imprezy, a co za tym idzie frekwencja. Ja osobiście i osoby z którymi rozmawiałem (z branży) nigdzie nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy o nadchodzącym festiwalu. Poza Facebookiem oczywiście. Czy to nie za mało jak na event mający przyciągnąć tłumy warszawiaków? Odpowiedź widoczna była patrząc po audytorium – w sobotę w ciągu dnia około 500 osób, późnym popołudniem jakieś 2 tysiące.

Sprawa następna – wystawcy. Trzydzieści stanowisk, na każdym minimum po 4 rodzaje piwa. Było więc co pić. Ale czy było coś dobrego? Patrząc pobieżnie po liście można było stwierdzić – browary wyklęte, niechciane na WFP i ogółem druga liga. Ale czy na pewno? Bo przecież było i Palatum ze sprawdzoną ofertą, a w bonusie z chroniącymi przed słońcem eleganckimi brandowanymi parasolami. Była Brovca ze świetnym West Coast IPA i fajnym Mango Ale. Był Spółdzielczy z super orzeźwiającą pszenicą z marakują. Był pierwszy raz przeze mnie próbowany Moczybroda ze smacznymi,  lekkimi owocowymi kwasami (kiwi, mandarynka i marakuja) ale też i bardzo przyjemnym DDH IPA. W końcu wielki nieobecny WFP – Browar Łańcut, którego K (ryształ) czy Zawisza Czarny to piwa, których nie trzeba dodatkowo chwalić.

Piwnie dla każdego było coś miłego, pamiętając oczywiście o profilu imprezy (posucha dla wielbicieli piw dzikich). Najfajniejszy klimat zrobił się wieczorem, kiedy powietrze stało się bardziej rześkie, a zmierzch podkreślał światła i neony stanowisk i przyległego Stadionu. Zadbano i o muzykę na żywo i abstrahując od stylistyki – to zawsze jest czynnik uatrakcyjniający imprezę.

Sądzę, że Lotny Festiwal Piwa w Warszawie ma potencjał, ale trzeba przemyśleć kwestie rozreklamowania imprezy, lokalizacji, a może też i wcześniejszego terminu, bo kolizja z festiwalem Artezana w Błoniu była pewnym zgrzytem.

Ja osobiście dziękuję ekipie Piwnego Klubu za zaproszenie na scenę główną w sobotę i za niewątpliwy ogrom pracy włożony w przygotowanie i przeprowadzenie tego trzydniowego maratonu. Oby do edycji 2020!

1 komentarz »

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.